27 kwietnia po godzinie 9 rozpoczęła się jedna z moich największych przygód w życiu – Auto Stop Race. Takie wyzwanie to nielada gratka dla każdego podróżnika. Przed wyjazdem miałem lekkie obawy, ponieważ nigdy nie podróżowałem stopem na tak dalekie odległości. Oczywiście zdarzało mi się łapać stopa i to nawet dość często podczas pobytu w Portugalii, jednak były to odległości rzędu maksymalnie 30km. Tym razem miało być inaczej ponad 2000km robiło na mnie ogromne wrażenie.
Przygotowanie sprzętu!
Przed wyjazdem w tak daleką podróż należy skompletować odpowiedni sprzęt. Jeżeli ktoś go nie posiada musi liczyć się ze sporym wydatkiem, jednak rzeczy te pozostaną na lata i będą używane wielokrotnie. Ja niestety należałem do tych osób i wydałem około 500 zł na start. Kupiłem następujące produkty:
- plecak turystyczny – 130 zł
- śpiwór (do maksymalnie 5 stopni Celsjusza) – 80 zł
- karimata samopomująca – 130 zł
- butelka samofiltrująca wodę
- bidon na picie
- latarka czołówka
- poduszka dmuchana
- poduszka U-kształtna
- sztućce i kubek turystyczny
Bardzo ważne przy doborze produktów są dwie wartości: ciężar oraz objętość. Jak się można domyślić im mniejsze i lżejsze produkty o dobrych parametrach cena szybuje do góry. Strzałem w dziesiątkę był zakup karimaty. Mimo, że była ona ponad 6-krotnie droższa od zwykłej gąbki, którą posiadali niemalże wszyscy autostopowicze to spało się na niej prawie jak na łóżku.
Nieoczekiwana zmiana partnera!
Miałem jechać z moim przyjacielem, który swoją drogą powiedział mi o tym wyścigu oraz namawiał do wzięcia udziału. Jednakże życie bywa przewrotne i okazało się, że musiał zrezygnować. Mimo to ja nie zamierzałem rezygnować ze swoich planów i dałem ogłoszenie, że poszukuję osoby towarzyszącej na Facebook’owej grupie. Odzew był niesamowity i po dłuższej rozmowie z każdą z osób wybór padł na Kingę. Jak się później okazało był to dobry wybór.
Podróż do Wrocławia!
Jako, że jestem z okolic Białegostoku droga do Wrocławia była dość długa. Na szczęście mój brat, którego poznaliście we wcześniejszych postach również jechał do Wrocka odwiedzić swoich znajomych i nie musiałem sam podróżować. Droga bardzo nam się dłużyła, a 8 godzin w pociągu trwało przynajmniej ze dwa dni. Na dworcu czekała na mnie moja towarzyszka podróży. Szybkie zapoznanie, wyjście na szamkę, zakup markera, który dzielnie służył do zapisywania miejscowości na kartonach. Następnie udaliśmy się do mieszkania, aby zrobić próbę generalną namiotu oraz spakować resztę rzeczy.
Dzień wyścigu!
Byłem bardzo podjarany wyścigiem. Jakie było moje podekscytowanie może świadczyć fakt, że w nocy budziłem się co godzinę, aby sprawdzić czy nie trzeba już wstawać. W końcu zadzwonił budzik i mogliśmy zacząć przygotowania, aby wyruszyć. Po drodze zaszliśmy do żabki, gdzie spotkaliśmy inną uczestniczkę wyścigu( później spotkaliśmy się na mecie). Po podróży uberem trafiliśmy na kampus Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Na miejscu wszystko było dopięte na ostatni guzik. Odebraliśmy pakiety, które niemalże pękały w szwach.
Otrzymaliśmy między innymi:
- koszulki z logiem ASR
- worki
- plakietki uczestników
- vlepki
- płaszcz przeciwdeszczowy
- całą masę różnego rodzaju przekąsek

Start!
Po godzinie 9 z lekkim opóźnieniem wszyscy wystartowaliśmy. Jakie było moje zdziwienie, gdy po wyjściu na ulicę niektórzy uczestnicy wsiadali do aut. Zapewne byli to jacyś znajomi, którzy czekali by wywieźć kolegów na pobliskie stacje benzynowe. Z racji tego, że był to mój pierwszy wyścig nie miałem pojęcia o sztuczkach ułatwiających wyjazd z Wrocławia. Po nieudanych próbach łapania stopa obok Uniwersytetu zapadła decyzja, aby podjechać autobusem do pobliskiego miasteczka. Tam czekał na nas znajomy, który miał nas wywieźć na stację benzynową. Po drodze mijaliśmy wielu autostopowiczów. Nie ma takiej możliwości, aby tak wiele osób przemieściło się tak szybko na takie odległości. Nie uważam tego za oszustwo, ponieważ jeżeli każdy miałby wyruszyć dokładnie z Wrocławia dojechalibyśmy przez jeden dzień co najwyżej do granicy z Czechami. Dodatkowym utrudnieniem były ogromne kolejki na stacjach benzynowych okupowanych przez uczestników z innych wyścigów: Poznań oraz Gliwice.
Pierwszy złapany stop!
Nasz wyścig zaczął się fenomenalnie, ponieważ pierwsza zaczepiona przeze mnie para na parkingu postanowiła zabrać nas do czeskiej granicy. Jakie było moje zdziwienie, że tak łatwo poszło. Ogromnie się cieszyłem, a wszystkie lęki i obawy o łapanie stopa nagle zniknęły. To właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że mamy szanse zająć wysokie miejsce w rankingu. Kilka kilometrów przed czeską granicą musieliśmy się pożegnać z naszymi towarzyszami podróży i ruszać w dalszą drogę.

Następnego stopa łapaliśmy około 15 minut, więc czas był również dobry. Jednak popełniliśmy bardzo duży błąd, ponieważ wiele osób ostrzegało nas przed Wiedniem, a mimo wszystko zgodziliśmy się wsiąść do auta, które jechało w to miejsce. Jak się później okazało nie ma tam żadnej stacji benzynowej przy autostradzie. Przemiłe Panie z Polski zawiozły nas pod swój adres, czyli gdzieś w centrum stolicy Austrii. Wjazd do miasta jest banalnie prosty, natomiast spróbujcie z niego wyjechać. Po około dwóch godzinach łapania stopa przy drodze w kierunku Grazu nasze morale strasznie opadły. W tym momencie wiele myśli kumulowało się w mojej głowie. Różne czarne scenariusze przeplatały się z nadzieją. W końcu zapadła decyzja, że idziemy na pobliską stację benzynową i spróbujemy zapytać kogoś czy nie podwiezie nas do najbliższego CPN’u na autostradzie. Była ona mała i auta podjeżdżały mniej więcej co 5 minut, a każdy kierowca odpowiadał, że mieszka tutaj niedaleko lub nie ma czasu.

Nauka języków czasami może uratować Ci dupę!
Pogodzeni z tym, że noc możemy spędzić w Wiedniu zagadywaliśmy wszystkich kierowców, którzy wchodzili na stację, aby opłacić rachunek za paliwo. Zazwyczaj mogliśmy się dogadać po angielsku, jednak jeden chłopak odpowiedział, że nie umie. W tamtej chwili pomyślałem, że moja 6 letnia przygoda z językiem niemieckim może w końcu się przydać. Był to strzał w dziesiątkę, ponieważ kierowca uśmiechnął się, wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił do swojego kumpla, który umiał rozmawiać po angielsku. Wytłumaczyłem mu o co nam chodzi, jaki jest cel naszej podróży. Udało mi się go przekonać, aby nas podwiózł na najbliższą stację benzynową mimo, że wcale nie jechał w tym kierunku. W tamtej chwili byłem najszczęśliwszy na świecie, ponieważ wróciliśmy z powrotem do gry. Pomimo, że kierowca nie rozmawiał po angielsku przez całą drogę prowadziliśmy konwersacje. Łamany niemiecki, trochę angielskiego oraz różnego rodzaju gestykulacje sprawiły, że nie było miejsca na nudę podczas naszej podróży. Na koniec Austryjak wyjął swoją wizytówkę i powiedział, że możemy do niego zadzwonić w razie problemów. Danke!

Na stacji okazało się, że wielu autostopowiczów utknęło w tym miejscu. To właśnie tam zapoznaliśmy pierwszych znajomych nie tylko z Wrocławia, ale również z Poznania i Gliwic. Aut było mało, a uczestników sporo, dlatego po paru godzinach zapadła decyzja, żeby rozbić namiot. Jako, że tworzyliśmy sporą grupę rozstawiliśmy około 8 namiotów. Przy piwku każdy opowiadał swoje historie, które przytrafiły się podczas podróży.
Dzień 2!
Noc była bardzo wietrzna. Budziłem się kilkakrotnie z obawy o stan namiotu. Był on nowy, jednak podmuchy wiatru na tyle silne, że bujał się on od lewej do prawej strony. Z samego rana spakowaliśmy wszystkie rzeczy i udaliśmy się na stację w celu wydostania się z tego pechowego miejsca. Mijała godzina za godziną, a my ciągle nie mogliśmy znaleźć nikogo kto chciałby podrzucić nas choćby na następny CPN. Morale spadały, a my byliśmy coraz bardziej poirytowani całą sytuacją. Dopiero po 12 udało mi się zagadać jednego Pana, aby zabrał nas ze sobą. Po raz kolejny radość nie miała granic. Licząc tak na oko spędziliśmy na tamtej stacji około 16 godzin, co było fatalne w skutkach i odbiło się na naszej końcowej klasyfikacji.

Sympatyczni Panowie dowieźli nas do granicy ze Słowenią, gdzie próbowaliśmy łapać stopa dalej. Po dłuższym postoju zatrzymało się auto, które zabrało nas w okolice Mariboru. Na tamtejszej stacji benzynowej roiło się od Polaków biorących udział w wyścigu. Przyznam szczerze, że trochę się bałem czy przypadkiem nie utkniemy tutaj na dłużej. Większa część par siedziała sobie na trawce i rozkoszowała się piękną pogodą. Wtedy zobaczyłem auto na Chorwackich blachach. Od razu pobiegłem w jego kierunku. Może to się wydać lekko dziwne, lecz po 16 godzinach spędzonych na austryjackiej stacji byłem bardzo zmotywowany do działania. Okazało się, że przemiłe małżeństwo zabierze nas ze sobą.

Był to strzał w dziesiątkę, ponieważ rozmowom nie było końca oraz dodatkowo rodzinka zaproponowała nam nocleg u siebie w domu. My jednak byliśmy zdeterminowani, aby dojechać jak najszybciej do celu. Mimo wszystko wymieniliśmy się kontaktami, aby w razie czego móc się ze sobą skontaktować. Wysiedliśmy na stacji benzynowej obok Zagrzebia. Na nasze nieszczęście na tej stacji spotkaliśmy grupkę około 20-30 Polaków. Byłem niemalże przekonany, że powtórzy się sytuacja z poprzedniej nocy, jednak postanowiliśmy spróbować. Czas oczekiwania urozmaicaliśmy różnego typu grami. Oczywiście nie zabrakło ukochanych przez studentów flanek. Mieliśmy też dużo czasu, aby poznać siebie i zawrzeć nowe znajomości.
Po zapadnięciu zmroku niestety byliśmy zmuszeni skontaktować się z naszym kierowcą i zaakceptować ofertę noclegu. Jak się później okazało małżeństwo miało 4 dzieci, a my spaliśmy na piętrowym łóżku w dziecięcym pokoju. Mogliśmy w końcu wziąć prysznic i wygodnie wyspać. Człowiek wtedy o wiele bardziej docenia takie normalne i zwykłe rzeczy. Następnego dnia rano żona odwiozła nas pod bramki na autostradzie. Warto również wspomnieć, że przed wyjazdem kupiła nam prowiant na drogę. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że ta rodzina okazała nam najwięcej dobroci podczas całego wyścigu.
Najszybszy stop ever! (Dzień 3)
Ledwo co zdążyliśmy przejść przez bramki do poboru opłat, a już zatrzymało się auto. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Nasza Pani, która nas przywiozła nie zdążyła nawet przejechać bramek, a my mieliśmy już złapanego stopa. Młoda dziewczyna była bardzo pozytywna. Przez całą drogę prowadziliśmy rozmowę z przerwą na śpiewanie piosenek. Dzięki temu podróż minęła bardzo szybko i żałowałem, że już musimy wysiadać. Pech chciał, że opuściliśmy pojazd na stacji, na której stały może ze 3 góra 4 samochody. Dodatkowo raz na dziesięć minut przyjeżdżał ktoś nowy. Postanowiliśmy stanąć przy drodze, aby mieć dostęp do jak największej liczby kierowców. Opracowaliśmy również plan złapania auta. Ja stałem jakieś 100 m przed Kingą i machałem polską flagą, aby nadjeżdżający kierujący pojazdem mógł mnie zauważyć jak najwcześniej. Nasz plan wypalił i siedzieliśmy w kabinie kierowcy TIR’a. Nigdy wcześniej nie jechałem w środku, więc była to dla mnie ogromna frajda.

Granica Chorwacko-Serbska!
Turecki kierowca zawiózł nas tylko do granicy z Serbią. To właśnie tam czekało nas najcięższe zadanie, ponieważ kraj ten nie należy do członków Unii Europejskiej. Posiada on horrendalne stawki za połączenia telefoniczne oraz internet. Wiele osób, które nie wyłączyły pakietu danych straciło kilkaset złotych poprzez swoje gapiostwo lub po prostu niewiedzę. Granicę przeszliśmy pieszo, a stopa złapaliśmy bardzo szybciutko, ponieważ podszedł do nas chłopak, który wcześniej widział jak przechodziliśmy przez granicę. Podwiózł nas, aż do samego Belgradu i zostawił na stacji benzynowej.

Aby do przodu!
Niestety w Belgradzie popełniliśmy jeden poważny błąd. Wsiedliśmy do auta, które wysadziło nas na bramkach zjazdowych z autostrady. Przez ponad godzinę próbowaliśmy złapać jakiś samochód jadący do Niszu, jednak bez rezultatu. Czas naglił, a my znajdowaliśmy się w czarnej dupie. Nie pomogła nawet flaga Polski, która kilkakrotnie ratowała nas z opresji. Nie mieliśmy wyjścia,musieliśmy się wracać w stronę Belgradu. Po około 5 minutach zatrzymał się busik i zawiózł nas na bramki, które kierowały bezpośrednio do celu. Pogoda nie sprzyjała, ponieważ lało niemiłosiernie. W tym momencie bardzo przydały się pelerynki przeciwdeszczowe, które otrzymaliśmy w pakietach. Zostawiliśmy rzeczy pod dachem, aby nie zmokły i próbowaliśmy zatrzymać jakiegoś kierowcę. Deszcz był na tyle duży, że nie było szans, aby kogoś złapać na wyjeździe z bramek, dlatego zaczęliśmy chodzić między nimi. W końcu Kindze udało się złapać tira w najlepszym dla nas momencie, ponieważ chwilę wcześniej krzyknął do mnie pracownik autostrady. Kiedy się odwróciłem zauważyłem 3 mężczyzn w uniformach oraz policjanta. Grzecznie wytłumaczyłem im, że już jedziemy dalej i na szczęście nic złego się nie wydarzyło. Przyznam szczerze, że lekko się spociłem i miałem już w głowie wizję mandatu.

Jazda tirem jest fajna!
Chociaż nie jedziesz zbyt szybko, jednak komfort jazdy przewyższa inne pojazdy. Masz sporo miejsca, a gdy kierowca się zgodzi to możesz położyć nogi na kokpit. Druga osoba siedzi sobie wygodnie na łóżku znajdującym się z tyłu kabiny. Nasz kierowca to bardzo sympatyczny gość, lecz niestety nie mówił po angielsku. Używaliśmy google translate, aby się porozumieć. Podczas tej jazdy kierowca nie tylko nas nakarmił i napoił, ale również dał 10 euro, abyśmy mogli kupić sobie coś na kolację. Niby taki drobny gest, a naprawdę wiele dla mnie znaczy. Obcy facet podwożący dwóch autostopowiczów z Polski nie dość, że ich karmi to daje im jeszcze kieszonkowe. Właśnie dla takich chwil warto było brać udział w tym wyścigu.

Spotkanie z prawdziwym stopowiczem!
Serbski kierowca wysadził nas na stacji, z której musieliśmy przejść kilkaset metrów, aby dostać się na parking dla ciężarówek. Tam zauważyłem chłopaka z wielkim plecakiem. Od razu pomyślałem, że to ktoś z naszych i rzuciłem: Cześć! Jak mija podróż? Jakie było moje zdziwienie, kiedy się okazało, że jest on Holendrem, który podróżuje na stopa od dwóch miesięcy, a za miesiąc wraca samolotem do Amsterdamu z Aten. Podczas rozmowy staraliśmy się łapać stopa i przyznam szczerze, że udało się to nam strasznie szybko. Kierowca zgodził się zabrać całą trójkę. Mieliśmy wiele wspólnych tematów i wymieniliśmy się kontaktami, aby wzajemnie śledzić swoje przygody. Następnie my wysiedliśmy na stacji benzynowej przed Niszem, natomiast oni pojechali do centrum miasta. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy po raz kolejny zobaczyliśmy ponad 20 osób w niebieskich koszulkach. Od razu wiedziałem, że do rana na pewno stąd nie wyjedziemy. Na szczęście mieliśmy pieniążki otrzymane od naszego serbskiego kierowcy i postanowiliśmy, że zjemy coś porządnego jak na nasze warunki.

Spanie na stacji benzynowej!
Kiedy zrobiło się dość późno trzeba było podjąć decyzję. Próbujemy łapać stopa czy idziemy spać. Ludzi było tak dużo, że nie warto było walczyć o auta, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Mieliśmy czas, aby poznać nowych ludzi, usłyszeć ich przygody oraz opowiedzieć swoje. Część osób postanowiła rozbić namioty nieopodal stacji, natomiast reszta w tym my została w środku i znalazła sobie jakiś kącik do spania. Bardzo miła okazała się obsługa, która pozwoliła rozłożyć karimaty i przespać się dopóki nie przyjdzie następna zmiana. Z samego rana rozpoczęliśmy łapanie stopa na wlocie do stacji. W tej sytuacji mogliśmy liczyć również na to, że zatrzyma się jakieś auto, które niekoniecznie musi zatankować. Po raz kolejny zatrzymał się TIR. Mieliśmy szczęście, bo zmarzliśmy niemiłosiernie. Następnym razem będę wiedział, że trzeba wziąć czapkę zimową i rękawiczki.

Kolejny nieudany stop? (Dzień 4)
Podczas jazdy kierowca poinformował nas, że będzie zjeżdżał z autostrady za niedługo, a w pobliżu nie ma żadnego CPN. Zaproponował, że możemy wysiąść pod mostem, ponieważ tam przynajmniej nie będzie padać. Jednak po szybkiej naradzie stwierdziliśmy, że jedziemy dalej, no trudno. Zawiózł nas do jakiegoś miasta, które wyglądało jakby czas zatrzymał się tam przynajmniej z 30 lat temu. Pierwszą rzeczą, która zrobiliśmy było odnalezienie stacji benzynowej. Należy pamiętać, że byliśmy w Serbii, a tam stawki za internet są naprawdę ogromne. Po raz kolejny zacząłem zagadywać ludzi czy nie podwieźliby nas chociaż trochę na wylotówkę. Jednak nikt nie był skory, aby nam pomóc. Po pewnym czasie pewien kierowca zaproponował, że podrzuci nas na dworzec. Nie mieliśmy wyjścia i pojechaliśmy razem z nim. Był on na tyle miły, że poszedł z nami do kas i pomógł kupić bilety. W Serbii obowiązuje inna waluta, więc wcześniej musieliśmy udać się do kantoru, aby zakupić dinary. Za kwotę 10 euro otrzymaliśmy mniej więcej 1200 dinarów. Bilet kosztował około 1000, więc 200 mogliśmy przeznaczyć na głupoty.
Wielkie oszustwo!
Zanim zaczniecie myśleć, że oszukaliśmy, ponieważ kupiliśmy bilety na autobus do Skopje wysłuchajcie historii do końca. Po odejściu od kas okazało się, że przy dworcu stoi auto z macedońskimi tablicami. Pomyślałem co mi szkodzi mogę podejść i zapytać, przecież i tak są małe szanse, że zgodzą się, aby nas podwieźć. Jakie było nasze zdziwienie, gdy kierowca odrzekł, że nie ma problemu i możemy się z nim zabrać. Szybko poszliśmy zwrócić zakupione wcześniej bilety. Wtedy pomyślałem sobie jakie to życie bywa przewrotne. Jeszcze pół godzinny temu myśleliśmy, że nigdy nie wyjedziemy z tej dziury, a teraz siedzimy w aucie, które zawiezie nas do Macedonii. Już sam przejazd tamtymi drogami pośród gór sprawił, że oczy świeciły mi się jak gwiazdy. Wiem, że kiedyś na pewno jeszcze wrócę w tamte miejsca, aby zostać na dłużej.

Niespodziewane spotkanie!
Podczas oczekiwania w kolejce doznałem wielkiego szoku. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem w samochodzie obok kierowcę, który podwoził nas ze stacji na dworzec autobusowy. On tak samo wytrzeszczył oczy i zapytał: HOW?! Chłopak był jeszcze bardziej zdezorientowany niż my. Przecież widział jak kupujemy bilety na autobus, który miał odjeżdżać za 2 godziny, a teraz stoimy obok niego w kolejce na granicy. To wydarzenie potwierdza tylko tezę: “Świat jest mały”. Kilka kilometrów przed Skopje wysiedliśmy na stacji benzynowej. Na koniec podwózki chcieliśmy podzielić się z Panią, która nas podwoziła pieniążkami, ponieważ i tak mieliśmy prawie 2500 dinarów. Ona nie tylko odmówiła, ale obdarowała nas prezentami w postaci jedzenia i paczki papierosów. Stacja, na której wysiedliśmy nie była zbyt duża. Więc po kolei podchodziłem do każdego kierowcy. W tamtej chwili miałem bardzo dużo optymizmu i wiedziałem, że uda się nam dojechać do mety. Byliśmy już tak daleko od Wrocławia, a tak blisko Grecji. Jeden z kierowców zaproponował nam, że nas podwiezie jednak było to zbyt blisko. Nie było tam również stacji benzynowej, dlatego zrezygnowałem bazując na wcześniejszych doświadczeniach.

Spontaniczne odwiedziny kolegi!
Po około godzinie od przyjazdu podszedł do mnie chłopak, który dosłownie 15 minut wcześniej powiedział, że nie jedzie w stronę Thessalonik. Okazało się, że aby nam pomóc wspólnie z siostrą pojadą odwiedzić kolegę, który mieszka w tamtych rejonach. Moja reakcja była taka, że od razu go przytuliłem z całych sił. W tamtym momencie nie wiedziałem co mam powiedzieć. Ludzie wymyślili sobie ponad 300 km podróż, aby pomóc nam dotrzeć do mety. Szybko pobiegłem do Kingi z bananem na ustach, aby oznajmić jej wesołą nowinę. Po chwili siedzieliśmy już w aucie jadącym do Grecji. Podróż mijała bardzo szybko, ponieważ non stop mieliśmy jakiś temat do rozmów. Nadszedł czas, że przekroczyliśmy granicę. Tak jest! Zrobiliśmy to! W końcu byliśmy w Grecji! Dodatkowo, aby tradycji stało się zadość nie mogliśmy znaleźć żadnego odpowiedniego miejsca, aby wysiąść, a z każdą minutą coraz bardziej oddalaliśmy się od naszego celu. W końcu wysiedliśmy na jakiejś wiosce. Co to było dla nas? My nie damy rady? Znaleźliśmy busik, który jechał do Thessalonik, a jako, że braliśmy udział w wyścigu autostopowym to bilecików oczywiście nie kupiliśmy.

Ostatni kierowca!
W mieście odnaleźliśmy stację benzynową, a ja po raz kolejny zagadywałem kierowców czy nie podrzuciliby nas na najbliższy CPN w kierunku Aten. Pewien Pan zgodził się nas podwieźć na rondo, które znajdowało się obok dworca autobusowego, abyśmy mieli zabezpieczenie w postaci autobusu. Podczas drogi okazało się, że nasz kierowca był niedawno w Polsce, ponieważ jego córka odbywała w naszym kraju Erasmusa. Wielka szkoda, że jechaliśmy wspólnie tak krótko, ponieważ rozmowa była naprawdę super. Nawet z niektórymi kierowcami z Polski nie rozmawialiśmy, aż tyle. Przy rondzie od razu powitali nas inni autostopowicze z ASR. Jak się później okazało na dworcu czekało jeszcze 10 innych par, które tak samo jak my utknęły w tym mieście. Próbowaliśmy jeszcze przez jakiś czas coś złapać, jednak bez rezultatów. Miejsce to jest bardzo ciężkie dla autostopowiczów kierujących się na Ateny, ponieważ nie ma odpowiedniego punktu, gdzie można by zatrzymywać samochody. Najbliższa stacja znajdująca się po prawej stronie mieści się 60 km od Thessalonik, więc jest to bardzo duża odległość.

Nie udało się 🙁
Czy jest mi przykro, że nie udało nam się przejechać całej trasy autostopem? Otóż odpowiedź jest prosta. Nie! To co wydarzyło się na dworcu w Thessalonikach było przedsmakiem wielkiego finału, który czekał nas na mecie. Po godzinie 20 wybraliśmy się do sklepu, aby kupić jakiś prowiant na drogę. Jako, że nasz autobus był zdecydowanie później to stwierdziliśmy, że możemy zagrać we flanki. Rozstawiliśmy się na przystanku autobusowym i rozpoczęliśmy grę. Bardzo dużym zaskoczeniem było to, że kierowcy nie chcieli, abyśmy przerywali zabawę, pomimo że powinni stawać na naszym polu gry. W Polsce coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Grupa młodzieży spożywa alkohol w miejscu publicznym, a w dodatku utrudnia ruch komunikacji miejskiej. Jednak Grecy mają inne podejście do świata i życia. Po rozegranym pojedynku przyszedł w końcu czas na naszą podróż. Jako ekipa zajęliśmy cały tył i zaczęliśmy rozkręcać zabawę. Polskie utwory niosły się po całym autokarze, a hitem została piosenka harcerska, która została lekko zmodyfikowana. Brzmiała ona następująco: Mały Greku klaśnij rączkami… Nie sądziłem, że Grecy są, aż tak cierpliwi. Dopiero po 1.5 może po 2 godzinach podszedł do nas chłopak i zapytał czy moglibyśmy już nie śpiewać, bo wszyscy mają nas dosyć. Dojechaliśmy do danej miejscowości, w której musieliśmy czekać na kolejny autobus, który miał nas zawieźć do portu. Część osób poszła rozbić namioty, natomiast większość została na dworcu i skorzystała z karimat i śpiworów.

Dzień 5!
Z samego rana udaliśmy się autobusem do portu skąd odpływał statek, który miał nas przewieźć do upragnionego celu jakim była grecka wyspa Evia. Zapał wśród uczestników był ogromny, pomimo, że większość była zmęczona, głodna i nieumyta. Pierwsze osoby zaczęły już świętowanie na promie. Jednak prawdziwa impreza zaczęła się dopiero w autokarze z portu na kamping. Szczerze mogę powiedzieć, że przejazd ten był jedną z najlepszych rzeczy z całego ASR. Mieliśmy bardzo fajną ekipę, która potrafi imprezować. Z głośniczka leciały same hity, a cały autobus bawił się w najlepsze. Radość kiedy dojechaliśmy na miejsce docelowe była nie do opisania. Takiej euforii już dawno nie widziałem.

97 godzin i 37 minut!
Właśnie tyle zajęło nam pokonanie drogi z Wrocławia na grecką wyspę Evię. Zajęliśmy 399 miejsce na 517 par, które dotarły do mety. Przyznam szczerze, że nie interesowało nas zajęcie jak najwyższego miejsca, lecz przeżycie niezapomnianych przygód oraz samo dotarcie do mety. Niektórzy nie mieli tyle szczęścia i musieli zawrócić do Polski. Po opłaceniu kampingu udaliśmy się, aby rozbić namioty wspólnie z ekipą, którą poznaliśmy w Thessalonikach. Chwilę po ogarnięciu się poszliśmy szybciutko na basen. Tam rozkoszowaliśmy się słoneczkiem opalając się na leżaczkach. Muszę przyznać, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania, ponieważ stworzyli masę niezapomnianych atrakcji uczestnikom. Każdego wieczoru organizowane były imprezy. W środę odbyło się Wielkie Greckie Wesele, w czwartek Hawai Party na plaży, natomiast w piątek koncert finałowy, na którym zagrali min. Dwa Sławy. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Ponadto w dzień organizowana była masa atrakcji rozpoczynając od prelekcji podróżniczych kończąc na igrzyskach na plaży oraz bitwie na śnieżki. Wartym uwagi wydarzeniem była również impreza na basenie, która wyglądała jak scena z teledysków muzycznych. Oprócz życia na kempingu wyspa Evia oferuje nam szeroką gamę niezapomnianych krajobrazów.

Podczas całej podróży poznałem masę bardzo ciekawych i wspaniałych ludzi. Zawiązałem znajomości, które mam nadzieję przetrwają długie lata. Bardzo się smuciłem, że w sobotę trzeba było wracać do domu. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Tak było i tym razem.
Droga powrotna!
Jedną z najgłupszych rzeczy jakie zrobiłem był powrót autobusem. Jak się później okazało czas podróży zajął 37 godzin. Pierwsza para, która wygrała wyścig ASR pokonała ją w ciągu 26 godzin. Doliczając czas, który spędziłem w pociągu, to łączny czas powrotu wyniósł 45 godzin. Były to niemalże dwie doby ciągłego podróżowania. Każda sytuacja ma również swoje dobre strony. Podczas wojaży miałem wiele czasu na przemyślenia. Myślę, że wyścig ten zmienił bardzo dużo w moim życiu. Nauczyłem się cierpliwości oraz radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Otrzymałem wiele dobroci od ludzi, których nie znam i być może nigdy więcej ich nie zobaczę. Ich pomoc była w najczystszej postaci – bezinteresowna.
W tym momencie chciałbym gorąco podziękować wszystkim, których spotkałem na swojej drodze. W szczególności kierowcom, to dzięki nim udało się nam bezpiecznie dojechać do Grecji. Dziękuję również wszystkim, których poznałem podczas drogi na stacjach benzynowych oraz już na miejscu. Wielkie ukłony także w stronę organizatorów, którzy odwalili kawał dobrej roboty. To był ogromny zaszczyt brać udział w takim wyścigu. Do zobaczenia za rok!
DZIĘKUJĘ!!!!!!!!!
Jeżeli doczytałes do końca to jest mi ogromnie miło z tego powodu. W tym roku planuje również odwiedzenie USA. Podróże oraz życie w tym kraju nie należy do najtańszych. Oczywiście będę starał się ciąć koszty jak tylko będę mógł. Jeżeli masz ochotę pomóc mi i wysłać przysłowiową cegiełkę to utworzyłem zbiórkę na PayPal.
https://paypal.me/pools/c/8dBs8KIII8
Każda osoba, która wpłaci jakiś datek otrzyma ode mnie upominek ze Stanów, zostanie wypisana w komnacie chwały na moim blogu oraz dołączę ja do specjalnej grupy na Fb. Z góry dziękuję!

Jedno słowo – WOW!!!
Co tutaj sie wydarzyło?! Jakim Ty jesteś pozytywnym świrem!
Zarombiście, że podejmujesz się rzeczy, podróży, na które większość z nas nawet by się nie odważyła (tak, tak zazdroszczę odwagi). AWESOME
PS Bardzo dobrze się czyta powyższy artykuł oraz bardzo ładna towarzyszka podróży Ci się trfiła 🙂